Pewnego dnia o swicie
Pewnego dnia o świcie spadły samochody z nieba
Śpiąc jeszcze, wsiadłem do jednego z nich i odjechałem
Był chłodny, pachniał aniołami
To się zdarzyło w czerwcu lub komuś innemu
I przez zdumione ulice jechałem i śniłem
Jechałem, śniłem, jechałem, śniłem
Miasto było złudzeniem, w oknach żywych witryn
Ciała świeciły lunatyczne dziewczyn
Ciała świeciły lunatyczne dziewczyn
Zresztą być może były to moje westchnienia
A obok samochodu srebrnie biegły cisze
Że słychać było czysty metal i konwalie
Metal i konwalie, metal i konwalie
Za horyzontem sennie kiełkowało dzisiaj
A ja jechałem dalej i ciągle dalej
Dalej, dalej, dalej
Świt się powoli zaczął zmieniać w moją przyszłość
I pewność, że za zakrętem drogi, po wielu zdarzeniach
Spotkałem dawno temu siebie albo jeszcze spotkam
Doświadczonego o wszystko, co mi się nie zdarzy
A mój samochód srebrnie powłóczysty
Był już tak jasny, że się w pęd przemienił
A wszystkie rzeczy takie były czyste
Jakby im nagle odebrał ktoś Ziemię
Ziemię, Ziemię, Ziemię
Ziemię, Ziemię, Ziemię, Ziemię